Uczucie strachu, lęk o własne zdrowie czy swojej rodziny wielokrotnie uniemożliwia ludziom podjęcie decyzji o słusznym i właściwym postępowaniu. Absolutnie nie chcę tutaj tłumaczyć zjawiska znieczulicy, gdyż się totalnie z nim nie zgadzam! Próbuję zrozumieć co może powstrzymywać innych przed udzieleniem pomocy potrzebującym, aczkolwiek próby te nie pozwalają mi na akceptację braku reakcji i obojętność, gdy obok nas cierpi człowiek…


To zdarzenie jest wspomnieniem z zimy 2012 roku, kiedy mieszkałam na Chomiczówce w Warszawie. Wszystko co poniżej napisałam jest prawdą. Zmieniłam tylko imię dziewczyny, gdyż świat jest bardzo mały i nie chciałabym ją narazić na jakieś szykanowania.

W tym dniu nie padał śnieg, choć temperatura spadła mocno poniżej zera. Ubrałam mój puchaty, beżowy płaszcz, nieco za duży na mnie, ale dany w prezencie. Nie było mnie wtedy stać na nowy, więc z radością przyjęłam ten, który mi zaoferowano. Za to kozaczki kupiłam za ciężko zarobione pieniądze i z chęcią i radością je nosiłam, choć na długie wędrówki się nie nadawały z powodu wysokiego obcasa.

Wybrałam się do kościoła pod wezwaniem św. Jerzego Popieluszki. Msza skończyła się późno koło godz. 20:00. Zostałam jeszcze na modlitwie. Wtedy mocno mi doskwierała samotność i zmęczenie, z powodu jednoczesnej pracy i studiów. Jak na złość czekałam bardzo długo na autobus. Kiedy w końcu przyjechał po 40 minutach spóźnienia cieszyłam się, że chociaż jest ogrzewany i są wolne miejsca, żeby usiąść.

Nagle drzwi się zatrzasnęły w momencie, gdy do autobusu wyskakiwał starszy mężczyzna. Przycięło mu rękę. Jak oparzona wyskoczyłam ze swojego miejsca i zaczęłam naciskać guzik do otworzenia drzwi. Mechanizm nie reagował. Jakiś mężczyzna mi pomógł i zaczęliśmy siłą szarpać drzwi i krzyczeć przy tym, żeby kierowca je otworzył. Byliśmy przy tylnim wyjściu, więc zapewne nas nie słyszał. W końcu dojechaliśmy do kolejengo przystanku i drzwi się otworzyły. Starszemu panu nic się nie stało. Bolało go ramię, ale twierdził, że wszystko jest w porządku.

Usiadłam na swoje miejsce lekko zniesmaczona, że nikt więcej nie włączył się w akcję ratowniczą. Pomyślałam sobie, że chyba mam taki talent czy też dar właściwego reagowania, bo to nie pierwszy raz, gdy komuś pomagam. Przypomniało mi się jak innym razem pomogłam wynieść kobietę, która zemdlała, a to innym razem podprowadziłam niepełnosprawnego, który ledwo chodził.  W sumie byłam dość z siebie zadowolona. Dość zadufane myślenie, co?

płaczBóg wystawił „mój talent” na dość mocną próbę. Po 45 minutach jazdy w końcu wysiadłam na upragniony przystanku. Do mojego skromnego i wynajmowanego pokoiku zostało mi już tylko 5 minut drogi. Szłam ciemną uliczką między osiedlowymi blokami, po lewej minęłam przedszkole i dwie ławki przy chodniku. Przede mną zatrzymała się drobna blondynka, która coś podniosła z ziemi. Jak mnie minęła cała się chwiała i czułam całą sobą, że coś jest nie tak. Pomimo takiego zimna była bez czapki, na nogach cienkie, beżowe rajstopki i krótkie botki. Puchata, biała i brudna kurtka była rozpięta. Przez ramię przewieszona mała torebka. Biała blada twarz nosiła na sobie znamiona smutku. Resztki makijażu i czarne cienie pod oczami świadczyły o niedawnym płaczu. Zatrzymałam ją:

– Przepraszam, ale czy nie potrzebujesz pomocy? – zapytałam patrząc prosto w rozmazane oczy.

– Nie, nie… – wybełkotała i mnie ominęła.

Nie uszłam kilku kroków, kiedy usłyszałam, że mnie woła. Podbiegła do mnie i zapytała:

– Dlaczego właściwie Pani myśli, że potrzebuję pomocy? – zapytała próbując utrzymać równowagę.

– Wiesz, jak byłam studentką to też czasem się wypiło. Tylko, że zawsze ktoś ze znajomych odprowadził mnie do domu. Chcesz mogę pójść z Tobą… – nie dokończyłam zdania, gdyż pokazała mi swoje brudne ręce.

W jednej trzymała szkło z butelki, którą zdaję się sama rozbiła. To właśnie podnosiła z ziemi! Teraz sobie przypominam, że słyszałam rozbijające się szkło. To chyba, dlatego tak na nią zwróciłam wcześniej uwagę. Druga rękę była rozorana i leciała z niej krew. Tak mnie ten widok zszokował, że w pierwszym momencie nie wiedziałam co powiedzieć. W odruchu złapałam ją za ręce i powiedziałam:

– Nie musisz tego robić… – w żołądku mnie ścisnęło. Nie miałam nic czym mogłabym zatamować krew. Wyjęłam całe opakowanie chusteczek i zaczęłam przyciskać do rany.

– Słuchaj. Jesteś osobą, która musi żyć, możesz wszystko zmienić. Wiesz, że jest Ktoś komu na Tobie bardzo zależy i kto chce, żebyś żyła. To Jezus i obiecuję Ci, że będzie wszystko dobrze… – nie myślałam co do niej mówię.

Widziałam tylko, że stoi i płacze. Nie miałam wyjścia. Gorączkowo myślałam. W końcu zapytałam:

– Jak masz na imię?

– Basia… Jestem złą kobietą… Moje dziecko, moje biedne dziecko. One nie żyje… – tylko tyle wykrztusiła i zaczęła strasznie płakać.

– Już dobrze. Spokojnie… – próbowałam ją uspokoić. Wtuliła się w moje ramiona. Odwzajemniłam i ją objęłam. Wiedziałam, że muszę ją przekonać, żeby poszła za mną inaczej się wykrwawi.

– Basiu, masz takie piękne imię. Proszę chodź ze mną. Mieszkam tu niedaleko. Opatrzę Ci ranę, mam bandaże w domu. Możesz spędzić noc, dam Ci jeść. U mnie będziesz bezpieczna… – mówiłam łagodnie, choć ręce mi się trzęsły, a serce biło jak szalone.

– Nie, nie… – zaczęła krzyczeć i się wycofywać. – Nie trzeba. Nie trzeba… Poradzę sobie sama… – zaczęła się oddalać ode mnie.

Stałam jak wmurowana i nie wiedziałam co dalej. Przecież siłą jej nie zaciągnę!

– Basiu. Mam na imię Lidia. Możesz mi zaufać. Nie wezwę policji, a jeśli nie pójdziesz będę zmuszona to zrobić. Proszę chodź ze mną… – słowa na nic się zdały.

Tak bardzo mi przypominała moją młodszą siostrę. Blondynka, włosy do ramion, naturalnie polokowane. Niższa ode mnie o głowę. Bałam się, że zacznie uciekać i nie będę wstanie zlokalizować, gdzie jest, dlatego się wycofałam.

– Dobrze, rozumiem. – powiedziałam i poszłam w swoją stronę.

Uszłam tylko kilka kroków tak, żeby mnie nie słyszała, a żebym mogła mieć ją na oku. Nie zostawiła mi wyboru. Zadzwoniłam po policję. Widziałam, że usiadła na jednej z ławek i dalej dłubała w ręku. Na chwilę się odwróciłam. W sumie podczas rozmowy z policjantką przyjmującą moje zgłoszenie cały czas się kręciłam wokół własnej osi. I to był błąd. Kiedy skończyłam rozmowę Basia zniknęła z ławki. Przerażona zaczęłam biec za nią. Wtedy zatrzymała mnie jakaś kobieta spacerująca z psami:

– Ta Pani koleżanka, z którą Pani rozmawiała się tnie…

– Co? Tak wiem. Już zadzwoniłam na policję. Gdzie ona jest!? W którym kierunku poszła!? – odpowiedziałam dość niegrzecznie i ostro.

Byłam wściekła na tę babę i na innych ludzi, którzy przechodzili koło Basi totalnie obojętni! Kiedy dzwoniłam to widziałam trzech mężczyzn oraz dwie kobiety, którzy szli do swoich domów i mijali dziewczynę z widocznie rozciętą ręką, jakby w ogóle nie istniała!Pobiegłam we wskazanym kierunku. Widziałam oddalającą się sylwetkę. Zdaję się szła powoli. Byłam niedaleko drogi wjazdowej do osiedla. Wiedziałam, że jest inna, ale musieli przyjechać tą. Tylko ta była najbliższej podanego przeze mnie adresu. Zajechał wóz Straży Miejskiej. Zatrzymałam ich i rzuciłam się do okna.

– Panowie do mojego zgłoszenia? – zapytałam.

– A jakie to zgłoszenie? – zapytał uprzejmie pan.

– Do dziewczyny, która na ulicy podcina sobie żyły! – krzyknęłam w emocjach.

– Nie, to nie do nas. To trzeba na policję.

– Już dzwoniłam, ale nie wiem kiedy będą. Ona zaraz ucieknie i nie znajdę jej. Nie możecie pomóc? – mój głos rozpaczliwie błagał o ratunek.

Na szczęście zaraz za ich samochodem wjechał wóz policyjny. Bez pożegnania podbiegłam do policji. Tak, byli z mojego zgłoszenia. Zapytali czy będę wstanie ją rozpoznać. Kazali mi usiąść z tyłu i obserwować drogę. Ujechaliśmy kilka metrów w głąb osiedla, gdy zauważyłam ją.

– Tam, tam… – krzyknęłam. – Idzie po trawie.

Rzeczywiście szła w kierunku głównej ulicy. Za chwilę zniknęłaby za budynkiem sklepu.

– Czy wiesz jak ona ma na imię? – zapytała policjantka.

– Basia. – powiedziałam.

– Nie wiadomo czy podała prawdziwe… – skomentował policjant.

– Proszę zostać tutaj. – usłyszałam policjantkę.

Wysiedli z samochodu i krzyknęli: „Basia!”. Dziewczyna się odwróciła, a oni pobiegli do niej. Nie wiem, niby dlaczego miałam zostać w samochodzie. Swoje zrobiłam, więc wysiadłam i poszłam w stronę bloków.  Zza drzewa obserwowałam, jak przyprowadzają Basię do radiowozu. Słyszałam reakcję kobiety, gdy w świetle podnieśli rękaw dziewczyny:”Mój Boże!” oraz jak pani policjantka wezwała służby medyczne oznajmiając, że dziewczyna utraciła dużo krwi. Odeszłam przeświadczona, że Basia przeżyje po cichu modląc się za nią, żeby zaczęła życie od nowa.


depresjaCo ciekawsze emocje dopadły mnie dopiero później. Rozpłakałam się i zadzwoniłam do mamy, potem do przyjaciółki. Wciąż kipiałam, że nikt nie zareagował! Wtedy mama, która jest pielęgniarką, kazała mi dobrze umyć ręce po krwi dziewczyny, bo mogła być narkomanką i mieć AIDS. Ciarki mnie przeszły po plecach. W ogóle o tym nie pomyślałam. Najważniejsze dla mnie było pomóc Basi. Noc spędziłam u przyjaciółki i nie czekając na autobus trasę z Chomiczówki na Anielewicza przeszłam pieszo. Mama uratowała płaszcz i krew udało się sprać, ale wspomnienia pozostaną i ból z powodu ludzkiej znieczulicy do tej pory przynosi cierpienie. Proszę nie bądźmy obojętni! Reagujmy! Nie bójmy się pomagac, a możemy komuś uratować życie. Pomyśl, gdybym jej nie zaczepiła nie było by już takiej Basi wśród nas. Być może ktoś z Twojej rodziny przechodzi depresje i może próbować popełnić samobójstwo i ktoś inny, tylko dlatego, że się nie bał działać, może go uratować…

Leurien.